Archive for 2017

Obrazki mówią czasami więcej niż tysiąc słów, dlatego:


Bawcie się dobrze w te Święta, kochani!

Ja będę się bawiła wręcz wyśmienicie, mając problemy żołądkowe w perspektywie długaśnej wyprawy do rodzinki. Także ten... :P

Wesołych Świąt!

Przez: Anilina
22.12.2017
0 Komentarzy

Czołem kochani!


Tak, na tym blogu już jako studentka poruszałam tematy związane z pisaniem, głównie abstraktów na konferencje, które bardzo mądra i rozważna Studętka zwykła pisać na ostatnią chwilę. Tym razem skoczyliśmy o level wyżej, dlatego też o level wyżej wskakuje pisanie. 
Pod koniec roku zawsze jest najwięcej roboty, niezależnie od fachu - a to trzeba sporządzać raporty roczne, ogarniać budżety i takie tam. Już od początku roku my wiedzieliśmy, że rok 2017 będzie obfitował w pisarskie wyzwania, akurat pod sam koniec. Co zrobiłam ja, wiedząc o tym? 

No, nie powiem, że znowu zostawiłam na ostatnią chwilę. Nie, nie. Mając na uwadze mroczne widmo przyszłego semestru i tracenie czasu na laby ze studentami, zaszyłam się w labie i tłukłam jak najwięcej wyników się da, odkładając niestety (dla mnie stety) pisaninę na grudzień. A że deadline jest do KOŃCA grudnia, z pełną satysfakcją mogę powiedzieć, że nie zostawiłam tego na ostatnią chwilę. Co za poprawa, brawa dla tej pani!

Najlepiej miał jednak Szefuńcio, który częściowo z braku innego wyjścia, musiał napisać wniosek o grant i go złożyć do końca tego tygodnia. Tak licząc bardzo pobieżnie, musiał ogarnąć wieeeelki wniosek (plus streszczenia takie, śmakie i owakie po polsku i angielsku) w jakieś... 2 tygodnie? Może 2.5...
Przez ten czas cały czas miał wątpliwości co do paru rzeczy, o czym nie omieszkał dyskutować z całą 4-osobową jeszcze grupą i ze wszystkimi z osobna przy każdej możliwej okazji.




Oj, Szefo namęczył się niesamowicie z tym wnioskiem. Sam pewnego razu powiedział "jak skończę, to Ci wyślę tego potworka, to sobie przeczytasz". Tamtego dnia wyobraziłam sobie Szefuńcia siedzącego tak:







Oczywiście uwzględniając ~le wszechwieczny stos papierów na szefowskim biurku :D


Teraz ja byłam w takim stanie, jak nie gorszym, pisząc część publikacji, do tego nie ze swoich wyników. Umówiliśmy się, że to będzie dla mnie trening w pisaniu publikacji, bo będę musiała w końcu napisać swoją i z jej pomocą rozliczyć moje Preludium. Poza tym chodziło o chociaż niewielkie odciążenie Szefa w najgorszym czasie.

A jako, że ja nie umiem się skupić mając laboratorium w promieniu kilometra, zdecydowałam się pisać w domu. BORZE CIEMNY JAK JA NIE UMIEM PISAĆ. Była szefowa miała rację, nie jestem wystarczająco "concise" (od tamtego czasu jestem uczulona na to słowo). I tak jeden głupi akapit byłam w stanie pisać 2 dni, bo za każdym razem "coś poprawię, tu za dużo (i ciach 3/4 tekstu), tu za mało, za mało precyzyjnie, za mało ładnych przejść...". 


Orłem nigdy z polaka nie byłam, ale też nie myślałam, że jest aż tak źle. 
No nic, poprawki od Szefuńcia są, ja w weekend poprawiam co mogę i powinno pójść jeszcze przed Świętami.

Ech.



Jakoś nie mogę się ostatnio zdecydować, jak często w tygodniu i w które dni będę pisała posty. Uznałam, że doza zorganizowania pomoże mi bardziej niż zaszkodzi, ale dalej nie mogę wpaść na nic konkretnego (zważywszy na to, że pal licho ten semestr, ale od przyszłego semestru będę musiała jeszcze chodzić na zajęcia i prowadzić zajęcia, więc nie do końca chcę w tym momencie się deklarować). Na razie uznaję, że piątek jest idealnym dniem, żeby usiąść sobie po pracy i nabazgrać coś, co mnie natchnęło w mijający tydzień.



pisanina

Przez: Anilina
16.12.2017
0 Komentarzy
Jako, że Studęte jest już Doktorante to mniej więcej już wie, co chce (lub nie chce) robić w swojej naukowej karierze.
Problem w tym, że Studęte jest albo zbyt ambitne, albo bezdennie głupie, bo zdecydowało się nauczyć krystalografii i zostać, choćby połowicznie, krystalografem. Wiąże się to z niesamowitą ilością wiedzy do powtórzenia, ponieważ w latach studenckich nie bardzo umiała tę krystalografię ogarnąć (albo nikt nie zakorzenił w niej chęci do ogarnięcia jej na przyzwoitym poziomie). Także miej borze ciemny w opiece cały zakład, bo to będzie masakra.

Niemniej, od jakiegoś czasu walczymy ze zmierzeniem kryształów pewnego związku, które niefortunnie rozwalają się w trakcie pomiaru (chlip, chlip) i nie da się ich zmierzyć bez przystawki niskotemperaturowej (czyli po prostu bez zapewnienia niskiej temperatury pomiaru). Przy okazji obserwuję i powoli się uczę jak się wsadza kryształy na uchwyt goniostatu, jak się obsługuje aparat i jego oprogramowanie. Jak ktoś chce zobaczyć fajne zdjęcia dyfraktometru i jak mniej więcej wygląda w akcji to znalazłam coś spoko tutaj.

Wielu rzeczy jeszcze nie wiem, i wiele muszę się nauczyć. Nie ukrywam, że żargonu krystalograficznego nie znam w ogóle (każda chemia ma swój żargon, zresztą jak każda dziedzina), ale tego, co dzisiaj zobaczyłam, nie spodziewałam się w ogóle.

Próbując zdjąć poprzedni kryształ z igły na uchwycie goniostatu, doktor P. stwierdził, że mu wyszła igła i trzeba założyć nową.


Jak możecie się domyślać, zabrnęłam za daleko z domysłami...


Coraz częściej zdaję sobie sprawę, że ta robota może nie być dla mnie - operowanie takimi tycimi-tycimi rzeczami, nierzadko drogimi (pomijając, oczywiście igły z KAKTUSA), generuje we mnie taki niesamowity strach, że coś spieprzę, że ręce trzęsą mi się jeszcze bardziej niż zwykle. Przynajmniej tutaj nikt na mnie nie będzie się darł, hehe *humor czarny jak moja dusza*.

Poza tym krystalografowie mają jakieś super moce, jestem tego pewna. Oprócz tego, że wszyscy po kolei są mózgami (bo serio są, i czuję się strasznie głupia przy nich wszystkich), to każdy z nich ma jakąś unikalną moc. Pierwszą osobą, która mi objawiła swoją super moc, był dr M, który ma normalnie skaner w oczach i dyfraktometr w soczewce.


Pewnie na przestrzeni następnych lat będę miała sporo historii związanych z "kryształami", dlatego keep in touch!

Może też kiedyś będę miała super moce..?


Krystalografia stosowana

Przez: Anilina
8.12.2017
1 Komentarz
Uff, dawno mnie tu nie było... Jak sobie przeczytałam jeszcze raz poprzednie wpisy to mi się tak cieplutko na serduszku zrobiło. Te piękne studęckie czasy!

To już przeszło 3 lata, odkąd pisałam na blogu, ale jak sobie przypomnę, jakie zawirowania się działy w ciągu tych lat, to aż mi się wierzyć nie chce. Jeżeli kiedyś przez głowę Wam przeszło "no ciekawe, co się do licha dzieje ze studętką, że nie pisze ani nie rysuje", to czytajcie dalej, bo w dzisiejszym wpisie wyjaśni się dość dużo. 

W tym momencie chciałabym (poniekąd bardzo protekcjonalnie) sprostować parę rzeczy. Ten wpis powstawał ROK.

Tak, może nawet dłużej. 

Same rysunki sporządziłam po powrocie do siebie (dosłownie i w przenośni), czyli co najmniej rok temu, ale nie miałam odwagi ich publikować. Czytając, możecie odnieść wrażenie, że historia tu opisana jakaś bardzo zła i paskudna nie jest (i pewnie że nie powinna była skończyć się tak, jak skończyła), ale uwierzcie mi - dla osoby, która była sama, zbyt ambitna i do tego zbyt "przyjazna", nawet rok bycia w takiej sytuacji jest rzeczą bardzo kiepską. Wstyd przyznać, od samego początku tego cyrku miałam depresję, z której dopiero teraz próbuję wyjść.


Koniec pitu-pitu, przejdźmy do historii.

A więc około ostatniego półrocza mojej magisterki dostałam propozycję doktoratu w Szwajcarii. Pokrótce, kobita zakłada nowy lab w nowym miejscu i poszukiwała najpierw kandydatów u znajomych. No to napisała do Szefuńcia, Szefo przekazał to do mnie, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, wszystko zaklepane. Musiałam tylko dość szybko się obronić, bo potrzeba było doktoranta na teraz-zaraz. Wyrobiłam się właściwie w niecałe 3 miesiące, a ile mnie to kosztowało, to tylko ja wiem.


Pomimo tego, że to wszystko stało się strasznie szybko i nie miałam w ogóle wakacji tamtego roku, rzuciłam się do roboty. Oczywiście, zaraz po załatwieniu spraw urzędowych, czego jedna z moich współpracownic nie była w stanie ogarnąć (ale nie z nią miałam pracować, więc próbowałam się nie przejmować).



No to starałam się jak mogłam, żeby nauczyć się kilku dodatkowych technik, których nie znałam, i zacząć klepać wyniki. Okazało się (całkiem słusznie), że laborzenie to nie jest jedyna rzecz, którą muszę poprawić. Musiałam nauczyć się dobrze planować swój czas, czytać i gromadzić literaturę, poprawić się w prezentacjach (pomimo tego, że to mój konik). Na początku starałam się nie zrażać, pomimo pierwszych oznak tego, że coś się w tej grupie dzieje nienormalnie. 


Nieraz zdarzało się, że zostawałam w labie do naprawdę późna (a pracowaliśmy od 9:00 do 19:00) i wychodziłam gdy już nikogo nie było, nie brałam dni wolnych, gdy było wolne. Byłam sama, więc tłumaczyłam to sobie tym, że i tak nie mam co robić i z kim. Często zdarzało się, że po przyjściu do mieszkania i szybkim prysznicu po prostu szłam spać, bo nie miałam siły.
Ciągle tłumaczyłam sobie, że przecież doktoranci w innych miejscach pracują więcej ode mnie i jakoś dają sobie radę.

Pomimo widocznie większego zaangażowania byłam zmuszona tydzień w tydzień wysłuchiwać, jaka to ja nie jestem roztargniona, niedokładna, nie umiem prowadzić dziennika, nie umiem planować czasu (skoro potrzebuję go więcej niż inni), a moje wyniki są mierne. Och, i jeszcze nie umiem robić prezentacji (które robiłam częściej niż inni, znacznie więcej prezentacji literaturowych, do których trzeba było się przygotowywać długo). Słyszałam od innych, że tylko ja jestem tak traktowana. Ba, nawet nasi studenci mieli mniej do "naprawy" niż ja.

Depresja zaczęła się na dobre w tamtym czasie.

Do dziś pamiętam tę gównianą ankietę. Była chyba tylko jedna rzecz, którą zaznaczyłam jako pozytywną w moim wykonaniu. Reszta, zgodnie z tym, co słyszałam zarówno od szefowej, jak i współpracownic (starszych doktorantek), była popisem zaznaczania kratki "źle".

A jeżeli mowa o współpracownicach... Miałam oczywiście dwie bardzo dobre koleżanki, naszą studentkę i doktorantkę, też z mojego roku. Co do reszty dziewczyn, było tyle sytuacji, w których byłam dosłownie opieprzana przez starszą koleżankę za jakiekolwiek błędy. Przyjęło się, że "ja się nie uczę i nie dostosowuję", skoro to ja zawsze popełniam błędy. Prawda była taka, że nigdy tego samego błędu nie popełniłam dwa razy. Raz zostałam tak perfidnie zbesztana za to, że panna krzykara nie zauważyła czegoś i wmówiła sobie, że to moja wina.
Szefowa oczywiście na to przyzwalała, bo wg niej tak trzyma się lab w ryzach.


W życiu nie miałam takich problemów z ogarnięciem się, pamięcią i zapanowaniem nad emocjami jak wtedy, więc gaf popełniałam coraz więcej. Nie mówię, że nie zasługiwałam na opieprz, w większości przypadków było to zasadne (o ile ktoś to umie robić). Gorzej, że sygnalizowałam o moich ówczesnych problemach wszystkim wokół tylko po to, żeby potem to było obrócone przeciwko mnie. 

Po tym, jak znowu szefowa mnie opieprzyła (nie pamiętam, o co poszło), powiedziałam sobie "nie wytrzymam już tak dłużej". Napisałam wreszcie do Szefuńcia najszczerszy mail od miesięcy, pytając, czy w razie czego przygarnie doktorante. Wcześniej nie chciałam mu mówić o moich problemach. Miałam tyle zaczętych maili, ale żadnego nie wysłałam, nie chcąc przyznać się do porażki.
W pamiętny poniedziałek poszłam do Jaśnie Pani biura i powiedziałam, że nie nadaję się na jej doktorantkę i nie chcę już u niej pracować. Umówiłyśmy się, że dokończę moje badania do końca mojej umowy i spadam stamtąd.
Najbardziej mi utkwiło w głowie jej zdanie:
No przecież ja Cię wzięłam dlatego, że Ty taka entuzjastycznie nastawiona byłaś, no jakim cudem miałabyś stracić ten entuzjazm? <- coś w tę mańkę.

Nawet nie chcę tego komentować. Niemniej, z rozmowy wyszło na to, że ja jestem zbyt dobra w udawaniu, że nic się nie dzieje, poza tym jestem zbyt pewna siebie (??), pyskata (??) i się nie umiem dopasować do grupy. Bo to ja mam się dopasować, a nie grupa do mnie. Ech, pomimo wyjaśnień z mojej strony, ona kompletnie nic nie zrozumiała.


Udało mi się wrócić do Szefuńciowego labu parę miesięcy potem. Rok musiałam poczekać na egzaminy na doktorat, w tym czasie napisałam własny grant i zaczęłam ogarniać moją depresję, pracowałam w labciu.

Teraz już jest o wiele lepiej, dostałam się na doktorat, dostałam grant, wreszcie staję na nogi. Co prawda będę musiała w przyszłym semestrze ogarniać tfu!-dydaktykę, ale to jest pikuś.


Nawet nie wiecie, jak mi teraz dobrze jak wstaję i idę do labu. Nawet, jeśli zdarza mi się narzekać, bo muszę wstać (bom śpioch nieprzeciętny).


W każdym razie, pointa jest taka, że w tym momencie przynajmniej wiem, czego NIE CHCĘ w swoim życiu i karierze naukowej. Oczywiście, żałuję, że mi niekoniecznie wyszło, ale płakać po tym nie będę. 
A każdej osobie, która przeżywa to samo, co ja wtedy (niekoniecznie w tym samym wydaniu) będę radziła zawsze, żeby przemyślała, czy jest w stanie to zrobić za taką cenę. Ja należę do uparciuchów (po tacie) i mogłabym z palcem w nosie mieć dyplom w tamtym miejscu, nie chciałam jednak zrobić tego kosztem własnej psychiki, bo po 4 latach byłabym cieniem człowieka. Albo wcale by mnie nie było.


Studęte Doktorante wkracza do akcji.


Do następnego kochani!

Jestem Studętę, jak również Doktorante

Przez: Anilina
7.12.2017
4 Komentarzy

OBSERWUJĄ HIPCIA

- Copyright © LAB PIWNICA - Blogger Templates - Powered by Blogger - Designed by Johanes Djogan -