Posted by : Anilina 7.12.2017

Uff, dawno mnie tu nie było... Jak sobie przeczytałam jeszcze raz poprzednie wpisy to mi się tak cieplutko na serduszku zrobiło. Te piękne studęckie czasy!

To już przeszło 3 lata, odkąd pisałam na blogu, ale jak sobie przypomnę, jakie zawirowania się działy w ciągu tych lat, to aż mi się wierzyć nie chce. Jeżeli kiedyś przez głowę Wam przeszło "no ciekawe, co się do licha dzieje ze studętką, że nie pisze ani nie rysuje", to czytajcie dalej, bo w dzisiejszym wpisie wyjaśni się dość dużo. 

W tym momencie chciałabym (poniekąd bardzo protekcjonalnie) sprostować parę rzeczy. Ten wpis powstawał ROK.

Tak, może nawet dłużej. 

Same rysunki sporządziłam po powrocie do siebie (dosłownie i w przenośni), czyli co najmniej rok temu, ale nie miałam odwagi ich publikować. Czytając, możecie odnieść wrażenie, że historia tu opisana jakaś bardzo zła i paskudna nie jest (i pewnie że nie powinna była skończyć się tak, jak skończyła), ale uwierzcie mi - dla osoby, która była sama, zbyt ambitna i do tego zbyt "przyjazna", nawet rok bycia w takiej sytuacji jest rzeczą bardzo kiepską. Wstyd przyznać, od samego początku tego cyrku miałam depresję, z której dopiero teraz próbuję wyjść.


Koniec pitu-pitu, przejdźmy do historii.

A więc około ostatniego półrocza mojej magisterki dostałam propozycję doktoratu w Szwajcarii. Pokrótce, kobita zakłada nowy lab w nowym miejscu i poszukiwała najpierw kandydatów u znajomych. No to napisała do Szefuńcia, Szefo przekazał to do mnie, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, wszystko zaklepane. Musiałam tylko dość szybko się obronić, bo potrzeba było doktoranta na teraz-zaraz. Wyrobiłam się właściwie w niecałe 3 miesiące, a ile mnie to kosztowało, to tylko ja wiem.


Pomimo tego, że to wszystko stało się strasznie szybko i nie miałam w ogóle wakacji tamtego roku, rzuciłam się do roboty. Oczywiście, zaraz po załatwieniu spraw urzędowych, czego jedna z moich współpracownic nie była w stanie ogarnąć (ale nie z nią miałam pracować, więc próbowałam się nie przejmować).



No to starałam się jak mogłam, żeby nauczyć się kilku dodatkowych technik, których nie znałam, i zacząć klepać wyniki. Okazało się (całkiem słusznie), że laborzenie to nie jest jedyna rzecz, którą muszę poprawić. Musiałam nauczyć się dobrze planować swój czas, czytać i gromadzić literaturę, poprawić się w prezentacjach (pomimo tego, że to mój konik). Na początku starałam się nie zrażać, pomimo pierwszych oznak tego, że coś się w tej grupie dzieje nienormalnie. 


Nieraz zdarzało się, że zostawałam w labie do naprawdę późna (a pracowaliśmy od 9:00 do 19:00) i wychodziłam gdy już nikogo nie było, nie brałam dni wolnych, gdy było wolne. Byłam sama, więc tłumaczyłam to sobie tym, że i tak nie mam co robić i z kim. Często zdarzało się, że po przyjściu do mieszkania i szybkim prysznicu po prostu szłam spać, bo nie miałam siły.
Ciągle tłumaczyłam sobie, że przecież doktoranci w innych miejscach pracują więcej ode mnie i jakoś dają sobie radę.

Pomimo widocznie większego zaangażowania byłam zmuszona tydzień w tydzień wysłuchiwać, jaka to ja nie jestem roztargniona, niedokładna, nie umiem prowadzić dziennika, nie umiem planować czasu (skoro potrzebuję go więcej niż inni), a moje wyniki są mierne. Och, i jeszcze nie umiem robić prezentacji (które robiłam częściej niż inni, znacznie więcej prezentacji literaturowych, do których trzeba było się przygotowywać długo). Słyszałam od innych, że tylko ja jestem tak traktowana. Ba, nawet nasi studenci mieli mniej do "naprawy" niż ja.

Depresja zaczęła się na dobre w tamtym czasie.

Do dziś pamiętam tę gównianą ankietę. Była chyba tylko jedna rzecz, którą zaznaczyłam jako pozytywną w moim wykonaniu. Reszta, zgodnie z tym, co słyszałam zarówno od szefowej, jak i współpracownic (starszych doktorantek), była popisem zaznaczania kratki "źle".

A jeżeli mowa o współpracownicach... Miałam oczywiście dwie bardzo dobre koleżanki, naszą studentkę i doktorantkę, też z mojego roku. Co do reszty dziewczyn, było tyle sytuacji, w których byłam dosłownie opieprzana przez starszą koleżankę za jakiekolwiek błędy. Przyjęło się, że "ja się nie uczę i nie dostosowuję", skoro to ja zawsze popełniam błędy. Prawda była taka, że nigdy tego samego błędu nie popełniłam dwa razy. Raz zostałam tak perfidnie zbesztana za to, że panna krzykara nie zauważyła czegoś i wmówiła sobie, że to moja wina.
Szefowa oczywiście na to przyzwalała, bo wg niej tak trzyma się lab w ryzach.


W życiu nie miałam takich problemów z ogarnięciem się, pamięcią i zapanowaniem nad emocjami jak wtedy, więc gaf popełniałam coraz więcej. Nie mówię, że nie zasługiwałam na opieprz, w większości przypadków było to zasadne (o ile ktoś to umie robić). Gorzej, że sygnalizowałam o moich ówczesnych problemach wszystkim wokół tylko po to, żeby potem to było obrócone przeciwko mnie. 

Po tym, jak znowu szefowa mnie opieprzyła (nie pamiętam, o co poszło), powiedziałam sobie "nie wytrzymam już tak dłużej". Napisałam wreszcie do Szefuńcia najszczerszy mail od miesięcy, pytając, czy w razie czego przygarnie doktorante. Wcześniej nie chciałam mu mówić o moich problemach. Miałam tyle zaczętych maili, ale żadnego nie wysłałam, nie chcąc przyznać się do porażki.
W pamiętny poniedziałek poszłam do Jaśnie Pani biura i powiedziałam, że nie nadaję się na jej doktorantkę i nie chcę już u niej pracować. Umówiłyśmy się, że dokończę moje badania do końca mojej umowy i spadam stamtąd.
Najbardziej mi utkwiło w głowie jej zdanie:
No przecież ja Cię wzięłam dlatego, że Ty taka entuzjastycznie nastawiona byłaś, no jakim cudem miałabyś stracić ten entuzjazm? <- coś w tę mańkę.

Nawet nie chcę tego komentować. Niemniej, z rozmowy wyszło na to, że ja jestem zbyt dobra w udawaniu, że nic się nie dzieje, poza tym jestem zbyt pewna siebie (??), pyskata (??) i się nie umiem dopasować do grupy. Bo to ja mam się dopasować, a nie grupa do mnie. Ech, pomimo wyjaśnień z mojej strony, ona kompletnie nic nie zrozumiała.


Udało mi się wrócić do Szefuńciowego labu parę miesięcy potem. Rok musiałam poczekać na egzaminy na doktorat, w tym czasie napisałam własny grant i zaczęłam ogarniać moją depresję, pracowałam w labciu.

Teraz już jest o wiele lepiej, dostałam się na doktorat, dostałam grant, wreszcie staję na nogi. Co prawda będę musiała w przyszłym semestrze ogarniać tfu!-dydaktykę, ale to jest pikuś.


Nawet nie wiecie, jak mi teraz dobrze jak wstaję i idę do labu. Nawet, jeśli zdarza mi się narzekać, bo muszę wstać (bom śpioch nieprzeciętny).


W każdym razie, pointa jest taka, że w tym momencie przynajmniej wiem, czego NIE CHCĘ w swoim życiu i karierze naukowej. Oczywiście, żałuję, że mi niekoniecznie wyszło, ale płakać po tym nie będę. 
A każdej osobie, która przeżywa to samo, co ja wtedy (niekoniecznie w tym samym wydaniu) będę radziła zawsze, żeby przemyślała, czy jest w stanie to zrobić za taką cenę. Ja należę do uparciuchów (po tacie) i mogłabym z palcem w nosie mieć dyplom w tamtym miejscu, nie chciałam jednak zrobić tego kosztem własnej psychiki, bo po 4 latach byłabym cieniem człowieka. Albo wcale by mnie nie było.


Studęte Doktorante wkracza do akcji.


Do następnego kochani!

{ 4 komentarze... przeczytaj albo sam dodaj komentarz }

  1. Nie sądziłem, że jeszcze cos opublikujesz. Niespodzianka ogromna. Ten post to taki finał sezonu ulubionego serialu. Szkoda, że przez ten okres nie było kolorowo. Szczęścia życzę <3
    Asanpi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję <3
      Też przez ten czas nie myślałam, że kiedykolwiek coś nabazgram, choć próbowałam wiele razy. Tak jak powoli staję na nogi, to zaczyna mi się chcieć, i to już jest wieeelki sukces ;) Zwłaszcza, że teraz naprawdę mam fajne historie do podzielenia się, więc liczę na to, że postów będzie więcej i więcej.

      Usuń
  2. Jejku, strasznie mi przykro, że spotkało Cię coś takiego. Wczoraj znalazłam Twój blog, a dziś mam czas, żeby usiąść i przeczytać go sobie od początku, żeby potem być na bieżąco. Naprawdę, okropne przez co musiałaś przejść, szczególnie że nabawiłaś się przez to choroby. Podziwiam, że mimo wszystko nie rzuciłaś chemii w cholerę (gdybym ja słyszała non stop przez jakiś czas, że jestem niewystarczająca lub że nie umiem to pewnie sama bym w to w końcu uwierzyła). Dodatkowo podejrzewam, że serio musiałaś być na skraju, bo przecież wyjazd za granicę i doktorat tam brzmi jak wielka szansa i na pewno część otoczenia nie zrozumie rezygnacji. Ale to co przeżyłaś to straszny mobbing, a fakt, że ta osoba wciąż tam sobie jest i może kolejnych ludzi tak zniechęcić i skopać im samoocenę przeraża. Ale ważne, że udało Ci się stanąć na nogi, jesteś mega dzielna i mam nadzieję, że teraz już będziesz pracować w dobrej atmosferze. Ślę dużo ciepła! Ola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na wstępie tylko powiem: dzięki za czytanie i komentowanie! Cieszy mnie każdy nowy czytelnik na pokładzie :)

      Od tamtych wydarzeń minęło wystarczająco dużo czasu, że teraz z perspektywy lat jestem zadowolona z decyzji, którą podjęłam.
      Oczywiście od starych znajomych zdążyłam usłyszeć opinie, że "no u mnie też było słabo, ale takie jest życie i trzeba być silnym, dało się przeżyć", osobiście jednak uważam, że nic nie jest warte tego, by być traktowanym w taki sposób.

      Całe studia byłam przez Szefuńcia przygotowywana do tego, by na doktoracie być jak najbardziej samodzielna, bo dobry doktorant powinien umieć wymyślić coś swojego na podstawie wiedzy i literatury, a promotor ma już służyć za kierunkowskaz (tak było np. w sąsiadującej z nami na piętrze grupie pewnego młodego psorka). Niestety pod tym względem tamta kobieta okazała się być hamulcem ręcznym.

      Swoją historię zdecydowałam się opublikować (co prawda bez wchodzenia w szczegóły) po to, by pokazać, że rezygnacja nawet z prestiżowego doktoratu/studiów nie jest niczym złym i tak naprawdę nie świadczy o słabości, ale właśnie wielkiej sile i determinacji, bo przeciwstawiamy się wewnętrznej i zewnętrznej presji. Wszystkim swoim studentom też zawsze powtarzam, że najbardziej liczy się nasze zdrowie, potem papier.

      Też pozdrawiam cieplutko i jeszcze raz dzięki za czytanie :D
      A.

      Usuń

OBSERWUJĄ HIPCIA

- Copyright © LAB PIWNICA - Blogger Templates - Powered by Blogger - Designed by Johanes Djogan -