Archive for 2019

Witajcie moje hipciowe laboranty!

Ze studentami rozmawiamy na różne tematy, czasami mniej, czasami bardziej poważne. 
Niestety coraz częściej Studoktorante łapie się na tym, że mówi "za moich czasów", mówiąc o czasach studenckich. Jak sobie przypomnimy, że magistra broniło prawie 5 lat temu, to... o kurde.

Pewnego razu rozmowa zeszła na koła naukowe, a jak wiecie, Studoktorante była w kole naukowym jeszcze będąc Studętką, więc trochę sobie powspominała dobre czasy.
W tym samym czasie Studencie uświadomiło mnie, że czasami w kołach naukowych dochodzi do bardzo dziwnych sytuacji, które (jak sobie wyobrażam) potrafią odcisnąć piętno na biednym studenckim umyśle. 
Żart, jaki pojawił się przy tych opowieściach musiał pojawić się na Piwnicy.

 NJOY.
No czasami tak bywa, że ludzi jest mało w kole i trzeba 2 razy bardziej starać się, żeby funkcjonować na tym samym poziomie co zawsze.
Nasz Student (bo mamy jednego rodzynka płci męskiej) zna Studencie z koła naukowego, dlatego też znał tę historię, ale skoro wypłynęła...



Normalnie Post Crystallic Stress Disorder.


Do następnego!
A.

PCSD

Przez: Anilina
22.12.2019
0 Komentarzy
Witajcie Kochani moi!

Wiecie, co jest gorszego od szefa-gaduły?
Szef-gaduła, który nie ma biura i non-stop siedzi w labie.

W takiej sytuacji się znaleźliśmy. Choć Szefo zarzeka się, że w końcu kupi sobie nowy laptop i będzie pracował zdalnie, od przeszło 2 miesięcy jak ruszyliśmy w końcu z pracą laboratoryjną nie jest w stanie się zebrać i zajmuje komputer dla studentów i doktorantów całymi dniami.
Gdy wyjdzie na chwilę to czasem mam szansę zobaczyć i przerobić moje widma NMR... 

Do tego Szefo zawsze był gadułą straszną i teraz zaczęłam doceniać posiadanie biura do kompletu z laboratorium. Przez ostatnie 5-6 lat można się było w labie zaszyć i robić swoje bez obawy o bycie zagadanym na śmierć, bo Szefuńcio siedział z Hipciem w biurze. Praca każdego z nas szła sprawnie, bo każdy robił co ma robić.

Niedawno jednak wraz z moimi Studenciami miałyśmy okazję, która nie zdarza się codziennie - CAŁY LAB NASZ BO SZEF JEDZIE W DELEGACJĘ.


Ale TAAAAAAAAAAAAAAAAAAK mnie kusiło!

A teraz wszyscy wysyłamy Szefuńciowi fale psychiczne, żeby kupił w końcu ten lapciok!


Do następnego!
A.

Szefa ni ma, chata wolna!

Przez: Anilina
1.12.2019
1 Komentarz
Witajcie moje hipciowe ziomeczki!

Nie wiem, czy już wspominałam - zawsze uważałam, że zapach trimetylogalu (GaMe3) jest superaśny. Pewnie wspominałam. Dla niektórych ten zapach kojarzy się ze szpitalem, dla mnie jest taki słodkawy, nienachalny.
Jak ze wszystkim - ważny jest umiar.

Nie pamiętam też, czy wspomniało mi się, że teraz mamy w labie jeden (JEDEN) wyciąg na krzyż. Z racji starszeństwa zaklepałam sobie linię pod wyciągiem, ale z góry założyłam, że pewne rzeczy z racji BHP (haha) będą musiały być robione w tym miejscu. Czasami upierdliwe, ale trzeba jakoś sobie radzić, nie?
Z jako taką wentylacją też jest spory problem, bo na razie jedyną szybko działającą wentylacją tu są otwarte okno i drzwi. Czemu to ważne? 
Czytajcie dalej.
 Oczywistym jest, że nadciśnienie argonu jest tak dobrane, żeby wypychać wszystko, co może się dostać do schlenka. Tak samo jak wypycha wszystko, co ma wysoką prężność par w temperaturze pokojowej - czyli właśnie trimetylogal.

Tak jak lubię zapach trimetylogalu, tak przy tak dużym stężeniu robi się tak paskudnie słodko na języku, że człowiek ma ochotę... no, możecie się domyślić, na co. Przy takich operacjach jednak lepiej by było się zainstalować pod tym nieszczęsnym wyciągiem.
Swoją drogą, jak to dobrze, że GaMe3  w stanie gazowym tylko dymi, a nie zapala się od razu. To dopiero byłby wpis na Piwnicę!

A tak mamy "WĘĘĘĘDZONE STUDENTY, TANIO SPRZEDAAAAM!".


Do następnego!
A.

Zadyma

Przez: Anilina
10.11.2019
0 Komentarzy
Witajcie kochani czytelnicy!

Dalej zostajemy w klimatach strasznych - dzisiejszy odcinek mnie samą wprawiał w dyskomfort jak go rysowałam. Horror każdego chemika, który musi pracować z wrażliwymi związkami chemicznymi.


Najgorsze było to, że podobną krystalizację nastawiłam kilka dni po narysowaniu tej i następnego dnia, gdy miałam na nią spojrzeć, miałam przed oczami ten pasek. Ale bym się śmiała, gdyby niedawno narysowany komiks okazał się być przepowiednią.

Brrr! Na samą myśl człowiekowi włosy stają dęba.

Do następnego!
A.

Kryształowe horror story

Przez: Anilina
3.11.2019
0 Komentarzy
 Witajcie hipciowi czytacze!

W tym tygodniu będziemy raczej tematycznie - halloweenowo (mam nadzieję, że nikt nie ma nic przeciwko). Dzisiaj krótki speszal, w niedzielę będzie horror story!

NNNJOY.

W naszym labie niedługo kapsułki z kawą będą traktowane jak waluta...

Do zobaczenia!
A.

Halloweenowy piwniczny speszal

Przez: Anilina
30.10.2019
0 Komentarzy
Witajcie moi piwniczni koneserzy!

Dzisiaj odcinek zainspirowany naszym Studenciem, która podeszła do mnie pewnego dnia i podsunęła mi szkic pomysłu, który tak mi się spodobał, że musiał znaleźć się w galerii zasłużonych (czytaj: na blogasiu). Zgoda na narysowanie została udzielona, więc po podrasowaniu... 

NNNNJOY!

Well...
Szefuńcio czasami potrafi być... niezdecydowany. 


Swoją drogą takie wpisy to świetna perspektywa do spojrzenia na to, co się dzieje w labie. Studoktorante już daaawno nie jest pełnoprawną studentką, jest przyzwyczajona do pewnych rzeczy i czasem to, co ona uważa za normalne, nie jest takim z punktu widzenia studenta. Dlatego też serio rozważam dodanie Studencia jako pełnoprawnej bohaterki komiksu.


Do następnego!
A.


~o najnowszych wpisach z pierwszej ręki dowiecie się zawsze z fb~
*kliku kliku*




Piwniczna inżynierka

Przez: Anilina
27.10.2019
0 Komentarzy
Witajcie kochani!

Pamiętacie, jak w Piwnicy od Kuchni mówiłam o linii Schlenka, co to jest i po co to jest? 


Otóż okazuje się, że moje ukochane narzędzie pracy ma jeszcze jedną nazwę, która ujmuje mu zajebistości. Co dziwne, dopiero przy przeprowadzce w ogóle spotkałam się z tym określeniem i jakimś dziwnym trafem rozpanoszyło mi się po labie jak zaraza. Nawet Szefo, ten Brutus zygzakowaty, zaczął używać tej nazwy. 

Całe studia miałam do czynienia tylko z jedną krówką, i to tylko na labach z organy. Mając na uwadze, czym jest ów destylacyjny ssak, stanowczo odmawiam nazywania tak mojej kochanej linii Schlenka.

A Wy macie może jakieś dziwne/ciekawe/nietypowe żargonowe określenie na sprzęt laboratoryjny w swoim labie? Piszcie!


Do następnego!
A.

Pamiętajcie, że info o najnowszych postach i projektach, a także extrasy (zdjęcia, szkice) znajdziecie na fb:




Nazewnictwo

Przez: Anilina
19.10.2019
0 Komentarzy
Witajcie Kochani!

Dzisiaj obiecane wspominki, jak to Studoktorante, studenciem jeszcze będąc, spotkała na swojej drodze Szefuńcia. 
NJOY!

Fun fact - ponoć pozwoliło mu to się wyciszyć i spokojnie powtórzyć całość.

 Od tamtego czasu nie grałam w gałę i nie dam się już w to wciągnąć, NIE I JUSZ.
 Jakiś czas później...


Jaka główna bohaterka takie jej origin story. 😝

Do następnego!
A.

Wspominki Studoktorante

Przez: Anilina
13.10.2019
0 Komentarzy

Jedyny suchar na Piwnicy, który musiał być po angielsku.
https://www.nobelprize.org/prizes/chemistry/2019/summary/

Suchar na Nobla

Przez: Anilina
9.10.2019
0 Komentarzy
Witajcie Kochani!

Stawianie na nowo labu to zadanie zarówno ekscytujące, jak i wymagające ogarnięcia. Nierzadko okazuje się, że trzeba z czymś zaczekać, bo czegoś nie ma i trzeba zamówić, albo trzeba samemu coś wywiercić lub przyczepić.

W tym tygodniu miały przyjść butle z argonem, więc nastąpiła wielka mobilizacja studentów, żeby wszyscy nauczyli się, jak (w naszym żargonie) "postawić linię"/"zmontować układ". Jeśli ktoś jeszcze nie wie, jak wygląda linia Schlenka (żargonowo "układ") i cała instalacja do pracy pod argonem, odsyłam do serii Piwnicy od Kuchni. Ta wiedza przyda się Wam do zrozumienia elementów dzisiejszej historii.

Oczywiście nasze Studencie (które pierwszy raz pojawiło się w odcinku o głupawce) przyszło, pod moim czujnym okiem sprawnie samo powiesiło, połączyło rureczki i do 15:30 skończyłyśmy. Nic poza tym nie było w planach, więc Studencie została oddelegowana do domu, ja oczywiście jako gamoń nie wzięłam obiadu z domu i też w sumie bym się zerwała, ale studenci mieli przyjść koło 16:00 postawić swoją studencką linię...


Prawda jest taka, że Szefuńcio lubi gadać za dużo, rozpraszać się za dużo i od około 5 lat już nie pracuje w labie ze studentami (myśmy przejęli na swoje barki edukację narybku). 
Dodajmy do tego grasującego w labie hipopotama i mamy materiał na Piwnicę.



No to kilkanaście metrów węża za 5 stów poszłooooooooo~. Studencki układ na bogato.
Niezły początek, nie? 😜

HIPO NA DYWANIK, JUŻ!

Nie to, że obwiniam studentów, zachowali się jak typowi studenci - żal mi tylko, że pewnie będę musiała z mojego grantu wybulić 5 stów na kolejną paczkę węża, bo 1,5 m nie wystarczy na podłączenie wszystkich linii do butli z gazem... *internal screaming*

Do następnego!
A.

Wunsze w labie

Przez: Anilina
22.09.2019
2 Komentarzy
 Co za tydzień!

Wrzesień to wbrew pozorom jest bardzo intensywny okres w życiu uniwersyteckim - sesja poprawkowa, obrony prac dyplomowych, składanie raportów, wniosków o stypendium.
Dla mnie tegoroczny wrzesień to jednak wyczekiwany koniec bolączki i stawianie labu na nowo (niczym wczesna Gwiazdka).



trochę *facepalm*


Niemniej - meble przybyły, już się rozpakowaliśmy (przynajmniej można już przejść od drzwi do okna w spokoju), a to tylko początek, bo jeszcze trzeba zamówić butle z gazami, zrobić wielkie zakupy rzeczy pierdolastych, acz przydatnych i zmontować wszystkie linie Schlenka, rureczki, przewody. 

Czeka nas jeszcze trochę pracy, ale już widzę to światełko, i jestem bardziej optymistycznie nastawiona.
Wracam do ogarniania papierów.


Optymistycznie - do następnego!
A.

Optymistycznie w końcu!

Przez: Anilina
15.09.2019
0 Komentarzy
Dzisiaj szybcik narysowany na konferencji. 
W roli głównej - najgorsze krzesła na jakich mi się siedziało. Nie można się zdecydować, co bardziej boli siedząc na nich.



Czasami były takie wykłady, które miały w sobie 99% syntezy organicznej i jedyne co łączyło je z metaloorganą to od czasu do czasu jakiś katalizator w pindzisiątym etapie syntezy. Z czasem przestałam się przejmować, że nie nadążam za tokiem myślenia osoby prezentującej.

Poznałam parę fajnych osób, zobaczyłam kawał świata i odpoczęłam choć na chwilę od tego całego szitu dnia powszedniego. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo tego potrzebowałam. Teraz jak już mamy meble w labie, to się urządzimy w ciągu najbliższych 2 tygodni i wrócę do laborzenia na całego. Nie mogę się doczekać!


Niestety moje ryło jest tak nieprzyzwoicie niefotogeniczne, że żadnych zdjęć nie będzie. Za to mam fajny widoczek z okna:



Teraz muszę się ogarnąć papierologicznie (rozliczenie tego wyjazdu to będzie walka). W weekend planuję sobie usiąść i porysować.

Buziaki,
A.

Konferencja speszal

Przez: Anilina
10.09.2019
0 Komentarzy
Witajcie moi koneserzy piwnicznych bazgrołów!

Dzisiaj w ramach oddechu po już ostatnich dla mnie zadaniach graficznych na nadchodzącą konferencję (tę o której mowa była w ostatnim poście, tę na którą jadę w tym samym czasie trochę zaniedbałam i na weekend zostało mi zrobienie posteru i prezentacji, ech.), odcinek bardziej luzacki~

Pamiętajcie - wraz ze zdobyciem tytułu człowiek magicznie nie staje się mądrzejszy czy poważniejszy. To powtarzam moim studentom, bo jak się miało do tej pory do czynienia tylko z prowadzącymi dostojnymi psorkami doktoramihabilitowanymiinżynieramiitepe to można mieć mylne pojęcie, że praca naukowa na uczelni to takie śmiertelnie poważne zajęcie.

Doktor czy profesor też człowiek i uwierzcie mi, są na tym świecie historie z szanowanymi psorami w roli głównej o jakich się śmiertelnikowi nie śniło. 
Sama przecież poznałam swojego Szefuńcia na konferencji, gdzie było niezłe picie i niezłe balety wieczorami. Może kiedyś o tym opowiem, bo sama historia miodna. Chcecie?

Codzienne życie w labciu zależy w dużej mierze od grupy, ale gdy współpracownicy się dobrze dogadują, atmosfera jest super i nierzadko dochodzi do heheszkowania i głupawek (które, jak zauważyłam, częściej zdarzają się pod koniec dnia, gdy co najwyżej trzeba pozmywać). 
Co więcej, zauważyłam, że niektórzy studenci są bardzo pozytywnie zaskoczeni takimi sytuacjami, co - jak już mówiłam - pewnie wynika z przekonania, że nauka jest "powasznym zajenciem".
O ile nie robimy czegoś niebezpiecznego - bez przesady, robienie nauki to nie praca w banku, gdzie trzeba trzymać fason przez 8h.
Dla mnie osobiście atmosfera w laboratorium jest tak samo ważna jak badania, które prowadzi grupa (a znając już mnie trochę i czytając moje stare wpisy wiecie już, że nie będę wypruwała sobie flaków dla dyplomu w miejscu, w którym nie czuję się dobrze).

Polecam do tych pasków tę nutkę. NIE OCENIAJCIE.
*wink wink*


Życzę Wam kochani superaśnych heheszków w laboratorium, bawcie się bezpiecznie!

A.

Głupawka!

Przez: Anilina
24.08.2019
2 Komentarzy
Szanuj orga swego, bo możesz mieć gorszego.

W związku z tym, że mało ostatnio siedzę w labie (ha.ha.), dałam się wciągnąć w działalność stowarzyszeniową. Poniekąd dlatego, że dwójka moich promotorów się bardzo aktywnie udziela w stowarzyszeniach, zostałam wciągnięta wręcz naturalnie - tym bardziej, że jestem osobą cholernie lubiącą się angażować w jakieś projekty nie do końca naukowe. 
Trochę dziwne, że lubię pracować z ludźmi, biorąc pod uwagę mój wręcz ostatnio chorobliwy introwertyzm (z którym dzielnie walczę).

Przypomniało mi się seminarium w mojej ex-jednostce, gdzie to jakiś gościu tłumaczył nam jako naukowcom jak zarządzać naszym czasem i ludźmi (jakkolwiek źle to nie brzmi). Mi się osobiście wydawało, że to jest raczej seminarium dla szefów grup małych i dużych, ale patrząc z perspektywy czasu, taka wiedza się przydaje na co dzień każdej osobie pracującej w grupie. Jedno zdanie mocno mnie i Szefuńciowi zapadło w pamięć, a brzmiało ono mniej więcej tak:

"Gdy pracujesz nad wykonaniem jakiegoś zadania z grupką osób, do daty rzeczywistego deadline'u dodaj jakieś 10 dni."

I tak sobie człowiek myśli, że przecież to nie jest jakieś odkrywcze, ale w związku z ostatnimi wydarzeniami związanymi z organizacją 2 konferencji w tym roku, dla mnie i Szefa to zdanie było jak meliska w trudnych chwilach.

Każdy ma własne rzeczy do zrobienia w normalnym życiu i (jeśli nie jest mną w tym czasie) pracę, i np. taką organizacją konferencji zajmuje się po godzinach, kiedy tylko może.
Co nie zmienia faktu, że osoby na końcu tego łańcucha pokarmowego, czyli np. ludźki od książki abstraktów i przygotowania materiałów konferencyjnych mają w tym najbardziej przekichane, bo muszą to zebrać, czasem od kilku osób (stąd bierze się te 10 dni obsuwy minimum), przeedytować w Wordzie i zadbać, żeby nic się nie rozwaliło po drodze, i przygotować do druku.
Jak bora kocham, nigdy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to jest aż TAK wykańczające, dopóki sama nie musiałam tego robić.

Przygotowanie pliku, plik_ver1.docx, dodaj parę stron tu i tam, ale przyślemy na 100% w poniedziałek, dostaję materiały w kolejny piątek, plik_ver9.docx, są poprawki, plik_ver9poprawiony.docx, do akceptacji bo deadline się zbliża, plik_out.docx...
A nie, jednak są poprawki kolejne.
plik_out_poprawki1.docx...

I tak siedzę i klnę pod nosem, bo mi się wszystko rozwala przy najmniejszej zmianie w danej sekcji, telefon dzwoni, maile się wylewają ze skrzynki.
A najgorsze co zauważyłam - niektórzy ludzie nawet jak mają wzór pliku do abstraktu, gdzie wystarczy wkleić tekst z zachowaniem formatowania docelowego, to potrafią tak pięknie namotać, że edycja tego jest praktycznie niemożliwa, albo dają abstrakt za długi/za duże obrazki.
Osobiście nigdy starałam się takich numerów nie robić, ale ostatnio wręcz chorobliwie sprawdzam swoje abstrakty, żeby ktoś zajmujący się książeczką nie zapamiętał mojego nazwiska jako "ta, która mi zapewniła pół godziny ekstra roboty".


W ciągu ostatnich 3 miesięcy niejednokrotnie sobie powtarzałam, że nigdy w życiu nie dam się wciągnąć w organizację czegokolwiek.
I tak wiem, że się dam, bo siedzi we mnie taki ukryty masol, czuję to.


Niemniej, zawsze miałam OGROMNY szacunek do osób zajmujących się organizowaniem konferencji, konwentów, zjazdów, a teraz mam jeszcze większy. 
Dla wszystkich osób angażujących się w ten sposób, SZACUNEK LUDZI PIWNICY.

Ciao~
A.

[ogłoszenie parafialne
Wygląda na to, że CupSell nadal ma promocję na darmową dostawę przy płatności blikiem, więc jeżeli myśleliście ostatnio nad zakupem hipciowej koszulki albo hipciowego kubeczka, zapraszam na http://lab-piwnica.cupsell.pl/ 😉]

Zorganizowany organizator organizuje

Przez: Anilina
19.08.2019
0 Komentarzy
Witajcie kochani w kolejnym odcinku "Lab Rant".
Serio to super brzmi i jak tak dalej pójdzie to zmienię nazwę bloga...

Tym razem trochę ponarzekam na niezbyt pro-naukową sytuację, która mi ostatnio mocno działa na nerwy. Nie wiem, kto jest temu winien i tych winnych też nie będę szukała - sytuacja jest po prostu tak absurdalna, że aż śmieszna i nie mogłam nie umieścić jej na moim absurdalnym blogu.

Przenieśliśmy oficjalnie lab w marcu (jak może pamiętacie z mojego poprzedniego wpisu) do innej jednostki naukowej. Szefowi udało się dostać miejsce w katedrze, a w związku z tym dostaliśmy niewielki labuś z kilkoma krzesłami, zlewem, dygestorium i jakimiś bardzo starymi szafkami. Poza tym nie ma w tym pomieszczeniu mebli do zmieszczenia wszystkich rzeczy i odczynników, wentylacja też jest taka sobie, ale nie narzekaliśmy, bo i tak pokój jest wyremontowany (a gwarantuję Wam, że w tej samej jednostce są laboratoria, które pamiętają jeszcze czasy komuny, kiedy budynki były odbudowywane po wojnie). 

Meble - szafki na odczynniki, blaty do pracy, stanowisko na wagę analityczną czy łaźnie, albo wydzielone miejsca na butle ze sprężonym gazem - były nam obiecane w okolicach maja, więc stwierdziliśmy, że do tego czasu sobie popracujemy nad np. ogarnianiem zaległych publikacji, czy organizowaniem konferencji. Niestety z przyczyn różnych ten termin się przesuwał o pół miesiąca, miesiąc, dwa, i tak kilka razy.
Nawet w zeszłym tygodniu pani sprzątająca się zaśmiała jak usłyszała z którego jestem pokoju, bo jej Szef któregoś razu podekscytowany opowiadał, jakie to nowe meble będziemy mieli, i tyle czasu minęło a tu ni widu, ni słychu.

Nigdy nie umiałam sobie siebie wyobrazić w roli korpo-szczura, albo po prostu przy pracy siedzącej przy komputerze. Z tego też powodu nigdy nie lubiłam siedzieć na pupsku i np. czytać publikacji, choć to powinno być moim drugim najważniejszym zajęciem jako doktoranta i naukowca.

Co dopiero być ZMUSZONYM przez zaistniałą sytuację do siedzenia i pracy na komputerze. Przez półtora miesiąca jeszcze było OK, ale mnie powoli szlag jasny trafia, bo człowiek ma pomysły i chce zrobić coś w laboratorium.
Oczywiście zdarza się, że człowiek narzeka, bo praca w laboratorium potrafi też być nieźle wykańczająca i daje w kość mocno, aż człowiek ma ochotę rzucić schlenkiem o ścianę. Bywa.

Ale po 5 miesiącach, gdy się ma nadzieję na stanięcie przy wyciągu i sprawdzenie swoich pomysłów, ba - nawet dorobienie jakiegoś głupiego wyniku do właśnie pisanej publikacji, poziom frustracji osiąga już maksimum. Weźmy jeszcze pod uwagę, że chcę skończyć te piekielne studia doktoranckie w terminie i żeby to osiągnąć MUSZĘ mieć wyniki i ta nauka sama się nie zrobi.

W każdym razie światełko już jest, jeszcze poczekamy 2 tygodnie i przynajmniej meble będą.



Pewnego dnia, siedząc z Szefuńciem w naszym zawalonym pudłami pokoiku mieliśmy doła jak stodoła.



"I pewnie karmił bym te kurczaki galem, a co!"

No cóż, byłaby to pierwsza ferma, w której kurczaki chodziłyby na galowo.


Do następnego!
A.

Meblokryzys

Przez: Anilina
12.08.2019
0 Komentarzy
Witajcie kochani,

Dzisiaj będzie historia, która tak naprawdę ciągnie się za mną od stycznia tego roku - od momentu, w którym Szef zdecydował się zmienić jednostkę. Wiązało się to z przeprowadzką całego laboratorium (noszenia było niesamowicie dużo), jak i przeniesieniem mojego kochanego grantu Preludium, który dostałam jakiś rok wcześniej.

Nad przenosinami laboratorium pracowały 3 osoby, bo tylko tyle na ten moment liczy nasza grupa. Czasami zostawałam tylko ja i Szef. Do tej pory nie wiem, jak to się nam udało, ale można jednak zwalić to na fakt posiadania przez Szefa jego własnego hipomobilu, który cholernie ułatwił nam robotę.

Gorzej się miało z moim grantem, na co w tym poście bym ponarzekała. Chciałam pierwotnie, żeby grant był przeniesiony z dniem 1 marca, no ale niestety - tu jeden raport, tam drugi, tu ktoś mi przygotuje pismo takie, śmakie i owakie... No i zeszło do kwietnia.
W międzyczasie musiałam przestać kupować odczynniki czy płacić za analizy, moje wynagrodzenie jako kiero grantu też jest zawieszone od marca.
Swoją drogą w Polszy jak jesteś doktorantem to nawet mając swój grant i podpisując się jako jego kierownik, nie jesteś traktowany jako kierownik grantu przez wszystkich wokół, a na pewno nie przez administrację na uczelni...

W kwietniu przyszła wiekopomna chwila, papiery wszystkie przygotowane, teraz trzeba będzie zebrać podpisy wszystkich świętych. Teoretycznie ja jestem "tylko" kierownikiem grantu, nie powinnam się czymś takim zajmować, bo to jest już sprawa administracyjna (a przynajmniej na tak osławionym "Zachodzie" tak to wygląda). Ja się mimo wszystko uparłam, bo mi strasznie zależało na czasie, dlatego też zdecydowałam się dostarczać dokumenty do zainteresowanych instytucji, zamiast zdawać się na pocztę czy kuriera.




W momencie, gdy już zaniosłam dokumenty ostatni raz do instytucji C, odetchnęłam z ulgą - moja robota skończona, dopilnowałam co trzeba i zaoszczędziłam trochę czasu w całej procedurze, teraz tylko czekać.
Bo przecież wysłanie kompletu dokumentów do Krakowa przez instytucję-beneficjenta to powinna być formalność, nie?



Tak jak jestem miła zawsze i do każdego, jakkolwiek zły jest mój humor, tak wtedy głos mi się zmienił i opowiedziałam całą tę sytuację z łażeniem tam i z powrotem (która, jakby nie było, wynikła tylko z tego, że instytucje się ze sobą nie umiały dogadać) dość dosadnie, i - jak na mnie - bardzo poważnie i niedelikatnie.


Oczywiście potem się okazało, że w czasie, kiedy ja się przepychałam z administracją tu i tam, pieniądze zostały przelane z Krakowa do A i całe te tabelki sporządzane tyle czasu są już kompletnie nieaktualne i trzeba to naprawić. Normalnie jak otrzymałam maila to siedząc przy Szefie chciało mi się rzucić to wszystko w cholerę i iść hodować pieczarki.




"Naprawa" potrwała kolejny miesiąc.

Teraz jak to piszę, to już prawie grant jest przeniesiony (z tego co wiem to nadal czekamy na przelew z A), a ja powinnam już być w stanie podpisać umowę na moje wynagrodzenie w mojej jednostce. Zgłosiłam chęć przedłużenia grantu o te nieszczęsne 4 miesiące wyjęte z życia naukowego. Powinno się udać.


Chciało by się powiedzieć: witamy w polskim piekiełku uczelniano-administracyjnym. Podejrzewam jednak, że ja po prostu mam niebotycznego pecha.

Do następnego!
A.

Kierowniku, zrób to sam!

Przez: Anilina
9.07.2019
0 Komentarzy
W tym odcinku zajmiemy się krem de la krem pracy na linii Schlenka - naczyniami Schlenka, po prostu nazywanymi schlenkami (no cóż, żargon jest mało oryginalny w tym przypadku).

Na poniższym zdjęciu zestawiłam najpopularniejsze typy schlenków używanych na co dzień i do czego mogą się przydać. 
Zapomniałam tylko zrobić fotkę korkom...


Oczywiście do smarowania kraników i korków do lodówki trzeba używać odpowiedniego smaru silikonowego, żeby nie był zbyt "lejący się", bo jak nam spłynie do reakcji albo produktu w środku schlenka, to a) będzie to widoczne jako zanieczyszczenie przy analizie, np. 1H NMR, i b) spowoduje zwiększenie masy naszego produktu, a to nam uniemożliwia dokładne odważenie reagenta, jak i powoduje znaczne błędy w analizie masowej (niezbędnej czasem do udowodnienia czystości związku). W związku z tym, żeby pracować czysto, trzeba kupować smar silikonowy dobrej jakości i lepkości (zwykle dobiera się lepkość do temperatury użytkowania - najmniej lepkie są te przeznaczone do temperatur niskich, bo w nich gęstnieją), a także regularnie sprawdzać, czy mimo wszystko nie zaczyna ściekać po ściankach naczynia. Uważam, że jeśli nie trzeba, nie należy używać smaru do korków (z podanych wcześniej przyczyn).

U mnie w labie do zapewnienia szczelności korków używa się przede wszystkim teflonowych O-ringów. Jest to rozwiązanie wygodne, czyste, odpowiednie do wysokiego nadciśnienia (w przeciwieństwie do smaru) i wielokrotnego użytku. Przy pracy trzeba tylko obserwować, czy O-ring nie jest bardzo wysłużony i jak tylko widać, że może się zerwać, trzeba go wymienić na nowy.

Żeby korki nam nie wystrzeliwały przy nadciśnieniu gazu, zabezpieczamy je albo klipsą, albo... gumką recepturką. I to jest bardzo zmyślny patent - gumka recepturka jest elastyczna, więc jak korek zostanie wypchnięty, gumka go z powrotem przyciśnie do szlifu i zapobiegnie to całkowitemu otwarciu schlenka (no i zbiciu korka po spadnięciu na blat i potem na ziemię). 

Trochę jak wygląda taki schlenk w akcji możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej. 
Schlenki z zamkniętym kranem teflonowym (reakcja w wysokiej temperaturze), korki zabezpieczone gumką recepturką i zawinięte jeszcze parafilmem, dla dodatkowej ochrony.




Zrobiłam to zdjęcie dla reakcji naszego studenta, które mieszały się w wysokiej temperaturze chyba miesiąc, i przybrały piękny, brązowy kolorek. Śmiałam się wtedy, że pewnie już mu tam wyewoluowała nowa cywilizacja i przychodzi negocjować pakt pokojowy.


Swoją drogą, czemu nam tak zależy na nadciśnieniu gazu? W momencie otwarcia naczynia Schlenka nadciśnienie powoduje wypychanie inertnego gazu na zewnątrz, uniemożliwiając dostanie się powietrza do naszego związku. Schlenki też powinno się zamykać z nadciśnieniem gazu w środku, bo w razie drobnego rozszczelnienia się korka lub kranika, znowu zapobiegamy dostaniu się powietrza do środka. Dlatego też warto regularnie sprawdzać Schlenki, czy nie widać śladów rozszczelnienia, bo im dłużej to trwa, tym mniejsze jest nadciśnienie w naczyniu i w końcu zacznie się dyfuzja cząsteczek gazów. Argon ma tę przewagę nad azotem, że jest cięższy od powietrza, dlatego daje trochę więcej czasu na dostrzeżenie, że coś jest nie tak.

    Czemu potrzebujemy nadciśnienia gazu, w moim przypadku argonu.
    Nawet w przypadku nieszczelności (np. przerwany O-ring), nadciśnienie gazu nie pozwoli na dyfuzję powietrza do środka naczynia. Elastyczna gumka zabezpiecza korek przed wystrzeleniem w kosmos - ile już się w życiu natłukło korków w ten sposób...

W następnym odcinku pokażę Wam szkło do przechowywania substancji stałych, ciekłych, a także do reakcji przy naprawdę wysokich ciśnieniach.

Studoktorante #


Piwnica od Kuchni - naczynia Schlenka

Przez: Anilina
21.06.2019
0 Komentarzy
PARTYYYY!

Mój pierwszy semestr uczenia u mnie na uczelni, moja pierwsza własna grupa, rany jakie to jest wyczerpujące psychicznie... 
I chyba tylko dla mnie, bo ja to biorę strasznie na serio - żeby przekazać wiedzę jak najlepiej, wystawić oceny jak najbardziej sprawiedliwie, pokazać jak powinno się pracować w laboratorium i prowadzić dobrze dziennik. Mam nadzieję po prostu zachęcić studentów do myślenia tak, jakby mieli już być eksperymentatorami. Ale ile się przez to zestresuję, to moje.
W przyszłym roku będzie o wiele lżej, bo już mam gotowe konspekty zajęć, wiem, na co zwracać uwagę, i jak by nie było - nauczyłam się uczyć. Bo co innego teoria nauczania w szkole wyższej wpojona nam na seminarium dydaktycznym, a co innego praktyka.

Ile to ja razy słyszałam, że niepotrzebnie się przejmuję tą dydaktyką, przecież to tak naprawdę pańszczyzna, którą trzeba zrobić, żeby ten doktorat mieć. Liczby wyrobionych godzin muszą się zgadzać, niestety. Jestem w stanie zrozumieć, że dydaktyka to wrzód na pupsku każdego doktoranta, bo rzeczywiście przychodzimy na ten doktorat mając w zamiarze robienie Nauki z wielkiej N, a tu trzeba przeznaczać cenny czas na prowadzenie zajęć z podstaw chemii, sprawdzanie prac, konsultacje, itp.
Ten problem to jest jednak bardziej skomplikowana sprawa, i w moim odczuciu sięgająca głębiej niż struktura doktoratu, czy nawet samych studiów. Nie wiem, czy chcę na moim blogu wchodzić w to głębiej, nie o to tu chodzi. 

Niemniej, ja tam lubię uczyć, a teraz jak jestem po całym semestrze bycia samodzielnym nauczycielem akademickim, jestem szczęśliwa, że wyszło (nawet lepiej, niż się spodziewałam). Tak szczęśliwa, jakbym dostała na koniec semestru nagrodę...

Niczym "Złota Biureta" za zakończenie laboratoriów 0__________________0


Można odetchnąć. Uff...
Chociaż ja planuję w wakacje przycisnąć naukowo, niedługo grant się będzie kończył i trzeba będzie go rozliczyć.

Miłych wakacji!

Ten moment, kiedy wystawisz już oceny...

Przez: Anilina
15.06.2019
0 Komentarzy
Hejka wszystkim! Tu Studęte-jak-również-Doktorante.

W serii Piwnica od Kuchni chciałabym Wam trochę przybliżyć moją codzienność laboratoryjną. Serię kieruję nie tylko do ludźków na co dzień nie mających nic wspólnego z chemią - chemicy innych specjalizacji też, mam nadzieję, znajdą coś fajnego do poczytania. 

Zacznijmy może od tego, że nie każdy związek chemiczny jest stabilny na powietrzu. Najczęściej przyczyną tego jest obecny w powietrzu tlen albo woda (które stanowią kolejno jego 21% i aż do 4%). Takie wrażliwe związki chemiczne mogą reagować z tlenem/wodą w ciągu minut, godzin, dni, albo bardzo gwałtownie - jak np. wspominany wcześniej na blogu Me3Ga, który pali się od razu i potrafi nieźle wystraszyć studentów.
Żeby temu zapobiec, potrzebujemy pozbyć się powietrza, zastępując je gazem nie reagującym z naszą chemią, odpowiednio oczyszczonym i wysuszonym.

Wyobrażam sobie, jak trudne musiało być życie chemików, którzy próbowali wydzielać te najbardziej reaktywne związki metaloorganiczne czy rodniki, a próbowali już w XIX wieku. Ulubioną historią powtarzaną przez każdego profesora chemii metaloorganicznej jest historia Edwarda Franklanda, który, uparłszy się na syntezę dimetylocynku, destylował go w atmosferze... wodoru. Do końca XIX w. był to, obok dwutlenku węgla, jedyny dostępny gaz do syntezy. Nie dość, że związki Franklanda były w dużej mierze skrajnie łatwopalne (i trujące), to jeszcze pracował on na aparacie opartym o wodór. Nie dziw, że w jego laboratorium regularnymi były wybuchy zielono-niebieskiego płomienia, zostawiającego wszędzie smugi tlenku cynku.

Z pomocą przyszedł niemiecki naukowiec Carl von Linde, dzięki któremu chemicy mogli mieć chociaż dostęp do azotu. Potem kolejny Niemiec Wilhelm Schlenk wymyślił jak tu skonstruować bardziej wygodną aparaturę do pracy w atmosferze azotu, a jego pomysły, dalej rozwijane i udoskonalane, ułatwiają pracę chemikom do dziś.

Obecnie tzw. linia Schlenka wygląda w zasadzie tak, jak na zdjęciu poniżej:



Głównym i najważniejszym elementem są dwie szklane rury, połączone ze sobą w taki sposób, żeby za pomocą kraników (kluczy), przełączać się pomiędzy próżnią i inertnym gazem pod określonym ciśnieniem. Zdjęcie jest zrobione en face, ale uwierzcie mi, że tam, gdzie jest napisane "linia Schlenka", są dwie rurki, jedna za drugą.

Warto zwrócić uwagę na pewne bardzo istotne elementy:
  • trap/wymrażalnik - niektórzy mogą to nazwać płuczką z grubymi ścianami. 😛 Po zanurzeniu w ciekłym azocie stanowi zabezpieczenie pompy próżniowej przed przedostaniem się do niej lotnych odczynników lub rozpuszczalników. Azot trzeba dolewać co jakiś czas, aby ochrona była jak najlepsza, zwłaszcza latem, albo przy odparowywaniu rozpuszczalnika.
  • Klucze/kraniki - mają dwie dziurki w środku i w zależności od obrotu, jedna dziurka otwiera rurkę z argonem, druga z próżnią. W ten sposób próżniujemy/argonujemy wąż i naczynie do niego przyłączone. 
  • bubbler - nie wiem, jak to po polsku nazwać... Ten używany do linii Schlenka ma specjalną konstrukcję ze sprężynką, którą można regulować nadciśnienie gazu w układzie. Nadmiarowy gaz uwalniany jest na zewnątrz. Bubbler wypełniony jest najczęściej gęstym olejem, który zapobiega przedostaniu się powietrza do środka (chociaż jak byłam w Szwajcarii miałyśmy coś a' la bubbler i był wypełniony rtęcią - te "linie", które miałyśmy do dyspozycji, były bardzo źle przemyślane, ale to inna historia).
Czemu nam tak zależy na nadciśnieniu gazu? W momencie otwarcia naczynia Schlenka, nadciśnienie powoduje wypychanie inertnego gazu na zewnątrz, uniemożliwiając dostanie się powietrza do naszego związku. Argon ma tę przewagę nad azotem, że jest cięższy od powietrza, dlatego daje trochę więcej czasu na dostrzeżenie, że coś jest nie tak, i naprawienie ewentualnego błędu.

Zasada działania na linii Schlenka jest prosta - cokolwiek nie podłączymy do linii, musimy się pozbyć powietrza za pomocą pompy próżniowej, a potem napełnić to inertnym gazem. Technik pracy jest tyle, co chemików, bo każda grupa korzysta z linii Schlenka inaczej, do mniej lub bardziej wymagających związków chemicznych. I nie żartuję, w zależności od "szkoły", jaką się otrzyma od promotora, można na pracę innych grup patrzeć z przerażeniem ("Czemu u licha oni ogrzewają szkło pod próżnią, przecież to może implodować!"), albo politowaniem ("No jakby robili moją chemię, to by im nie wyszło z taką techniką").
W skrajnych przypadkach można się zacząć kłócić z khemkhemkochanąpaniąkhempromotor, żeby kupiła teflonowe O-ringi zamiast jechać na pieprzonym smarze.

W następnym odcinku zajmę się pokazaniem samych naczyń Schlenka i pokrótce czemu one są takie super do pracy z wrażliwymi substancjami (miało być w tym poście, ale podzielę to, żeby nie było takiej wielkiej kobyły).

Swoją drogą ciekawi mnie, czy może chcecie zobaczyć techniki, z jakich ja korzystam? Może poczytać na temat, jak się taką aparaturę obsługuje na co dzień (jak to się przygotowuje do pracy, ile to zajmuje, o czym trzeba pamiętać itp.)? Ten post mocno musiałam przyciąć, bo dużo zajęły tu technikalia, o których bym mogła pisać i pisać. 😃

Studoktorante ###







    Piwnica od Kuchni - Linia Schlenka

    Przez: Anilina
    9.06.2019
    4 Komentarzy

    OBSERWUJĄ HIPCIA

    - Copyright © LAB PIWNICA - Blogger Templates - Powered by Blogger - Designed by Johanes Djogan -